Parker's Clan - Moje opowiadanie

Status
Zamknięty.
Chciałbym Wam zaprezentować moje opowiadanie o Dzikim Zachodzie. Oczywiście nie całe, na razie kawałek. Ciekawe czy Wam się spodoba.
Od razu zaznaczam, że jest to fikcja literacka, nie mająca nic wspólnego
z historią. Jeśli będziecie chcieli będę dodawał kolejne części.

Rozdział I - SPEED

Było już ciemno. W oddali na horyzoncie pojawiły się trzy postacie jadące konno. Chociaż słońce już dawno zaszło, można ich było jeszcze zauważyć. Pierwsza z postaci jadąca na przedzie miała około metra osiemdziesiąt wzrostu, krępej budowy ciała. Ów kowboj miał na głowie brązowy kapelusz
z szerokim rondem. Odziany był w białą koszulę, która ze względu na swoją długowieczność była już tak brudna, że każdy by powiedział, że jest raczej szara. Oprócz niej Westman miał na sobie mocno zniszczoną kamizelkę niewiadomego koloru. Spodnie tego jegomościa były również mocno sfatygowane i poplamione. Przez tors miał przewieszonych mnóstwo naboi.
Na plecach dźwigał swoją flintę, z którą nigdy się nie rozstawał. Twarz jego była opalona. Miał duże, brązowe oczy, średniej wielkości nos i małe okrągłe usta. Nazywał się Jake Fisher i był przywódcą bandy koniokradów i morderców przemierzających Dziki Zachód w poszukiwaniu kolejnych ofiar. Towarzysze Fisher`a - jego najbardziej zaufani ludzie (przynajmniej tak o nich sądził) z pewnością oddaliby niejedno za swojego szefa. Byli to bracia bliźniacy: John
i Samuel Parker`owie. Obydwaj byli ubrani podobnie: ciemne kapelusze, granatowe kamizelki, stare, wysłużone płaszcze oraz czarne, poszarpane spodnie. Mieli przy sobie parę noży oraz najlepszego przyjaciela każdego kowboja - kolta. Trzech jeźdźców prowadziło za sobą także czwartego konia, którego osobiście nazwałbym wielbłądem, ponieważ dźwigał on dość ciężki ładunek: prowiant, bukłaki pełne wody, broń długolufową oraz wiele innych przydatnych w ciągłej wędrówce rzeczy. Wszyscy trzej podążali do najbliższego miasteczka zapewne po to aby ograbić je ze wszystkiego,
a potem wyjechać.
- Już niedługo wjedziemy do River City szefie. - odezwał się John - Czy mówi coś panu nazwa tego miasteczka?
- Nie, nawet nie wiem czy mają tu szeryfa. Myślę, że powinniśmy tam wjechać dopiero rano. Przenocujemy dziś jeszcze na prerii. - rzucił Fisher, po czym zatrzymał konia i zeskoczył z niego. Następnie zaczął przygotowywać miejsce pod rozpalenie ogniska. Jego towarzysze również zeskoczyli ze swoich rumaków, aby mu pomóc. Po paru minutach powstało ognisko bijące miłym ciepłem, co było niezwykle komfortowe w tak zimną noc jak ta. Miejsce w którym rozbili obóz było pustynne. Ziemia miała kolor zbliżony do brązowego. Wszędzie było pełno kaktusów. Niektóre z nich dorównywały wielkością człowiekowi. Na obszarze całej pustyni, a przynajmniej jak okiem sięgnąć, znajdowały się różnorodnej wielkości głazy i kamienie, dzięki czemu ognisko było niewidoczne z daleka.
- Szefie, jaki mamy plan? - zapytał John Parker.
- Jeśli, jak mniemam w tym miasteczku nie ma szeryfa to sprawa będzie prosta. Myślę, że dość łatwo okradniemy to miasto - odpowiedział zapytany.
- To dobrze, że według pana czeka nas łatwe zadanie. Mam już dość narażania swojego tyłka na ciągłe niebezpieczeństwa.
Rozmówcy spojrzeli na swojego trzeciego kompana, który siedząc w milczeniu jak zawsze - ponieważ był niemową - z niepokojem wpatrywał się w ognisko.
- Szefie mam do pana jeszcze jedno pytanie - oznajmił John. - Jak pan myśli czy Roger`owi i Billy`emu uda się nakłonić tego gagatka Jefferson`a do powiedzenia prawdy?
- A skąd ja to mam wiedzieć??? Przecież to był twój pomysł kretynie, żeby przycisnąć Jefferson`a!!! - odpowiedział Fisher wyraźnie zdenerwowany tym pytaniem.
Dalsza rozmowa naszych dwóch bohaterów przebiegała na tematy niewarte opisu. Rano trzech westmanów ruszyło w kierunku jeszcze słabo widocznych zabudowań miasteczka. Nieco później trzej kowboje wjechali do miasta, mijając tabliczkę z napisem "River City - WELCOME".
 

DeletedUser

Gość
Gość
Zakończenie.. to nie warte opisu takie z rzyci wzięte.. No i kolt, LOL. Źle nie jest, ale błędy merytoryczne się pojawiają aż za często. Było już ciemno, a zaraz po chwili opis szczegółowy danych postaci, nawet nie ma rozpalania ogniska... Czytelnik tego nie zobaczy, bo to wręcz śmieszne. Można rozpoznać, czy jest wysoki, chudy, względnie czy ma kapelusz przy tych nikłych przebłyskach światła, ale sam opis postaci dałbym dopiero w momencie rozpalania ogniska. No i trochę krótko..
 

DeletedUser22056

Gość
Gość
Ciekawie się zapowiada. Chętnie przeczytałbym dalsze przygody tej "bandy" :I: Brakuje mi trochę dokładniejszych opisów miejsc w jakich się znajdowali, ale jak na sam początek jest naprawdę dobrze. Doczekamy się kontynuacji?
 
Cieszę się, że macie dla mnie na wejście już wskazówki bo ja całyczas się zastanawiam co jeszcze można poprawić.

Było już ciemno, a zaraz po chwili opis szczegółowy danych postaci
Stosuję narratora wszechwiedzącego, który z definicji wie wszystko o bohaterach, niezależnie od warunków pogodowych :)
Ale muszę Ci przyznać rację, że moment rozpalania ogniska jest odpowiednim momentem do rozpoczęcia opisu fizjonomii.

Brakuje mi trochę dokładniejszych opisów miejsc w jakich się znajdowali, ale jak na sam początek jest naprawdę dobrze.
To jest tylko opowiadanie i szczegółowych aż tak opisów lokacji nie ma.
Myślę, że każdy tu wie jak mniej więcej wygląda sceneria Dzikiego Zachodu:)

Doczekamy się kontynuacji?
Jasne;)


Fisher i jego ludzie szukali saloonu, ponieważ byli zmęczeni. Chcieli się czegoś napić. John chciał pograć w pokera, bo był to jego ulubiony sposób spędzania wolnego czasu. Drugi z braci Parker`ów miał ogólnie mówiąc wielką krzepę, gdyż jego ulubionym zajęciem były wszelkie wyzwania siłowe. Po krótkich poszukiwaniach Westmani znaleźli to co chcieli. Zostawiając konie na zewnątrz weszli do lokalu. Pomieszczenie było dosyć spore. Znajdowała się tam duża ilość ludzi siedzących przy stolikach, pijących whisky i grających w karty. Barman stał za ladą i obserwował wszystko dokładnie. Przy jednym z drewnianych filarów podpierających sufit siedział jakiś Meksykanin z dużym sombrero na głowie i grał na czymś co przypominało gitarę. Śpiewał przy tym coś po hiszpańsku. Jake i Sam usiedli przy jednym z bocznych stolików, a John poszedł po whisky. Potem wszyscy trzej rozsiedli się wygodnie i zaczęli rozmawiać:
- Ile dni zabawimy w River City, szefie? - spytał John.
- Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem, ale myślę, że nie powinniśmy się śpieszyć. Jeśli mają tu jakiś bank to na pewno niedługo go okradniemy.
- Przy wjeździe do miasta nie widziałem nigdzie budynku szeryfa, czy myśli pan Fisher, że mieliby bank bez szeryfa? To raczej niemożliwe...
- Przecież w naszej podróży po Dzikim Zachodzie widywaliśmy już dziwniejsze rzeczy - zauważył Fisher.
- To prawda - przytaknął John.
- A ty, co o tym myślisz? - zwrócił się Fisher do Sam'a.
Sam natychmiast zaczął pokazywać rękami jakieś znaki, których z pewnością nie zrozumieliby nieprzebywający z nim na co dzień ludzie. Jednak dla jego towarzyszy wszystko było zrozumiałe. Sam był w nienajlepszym nastroju, coś nie dawało mu spokoju, jednak sam nie wiedział co.
W tym momencie do saloonu weszło paru kowbojów. Podeszli do barmana. Jeden z nich wyciągnął broń i krzyknął:
- Ej wy tam! Jeśli zależy wam na życiu tego człowieka oddajcie wszystkie pieniądze!!!
"Ale sobie znaleźli sposób na zarobek" - pomyślał John.
- Chyba sobie żartujecie - padła odpowiedź z głębi lokalu - Odłóżcie te pukawki i zachowujcie się jak cywilizowani ludzie w przeciwnym razie będę musiał się wami zająć.
- Dlaczego mielibyśmy to zrobić? - zawołał ten, który trzymał na muszce barmana.
- Ponieważ nie chcę w tym miasteczku żadnych awantur. Radzę też, aby pańscy koledzy nie ruszali się z miejsca.
Rozwścieczony tym pouczeniem bandyta chciał zastrzelić barmana i być może by mu się to udało gdyby ów kowboj, który pouczał rabusia nie wystrzelił dużo wcześniej. Kula posłana przez niego utkwiła bandycie w nadgarstku. Westman krzyknął przeraźliwie i wypuścił kolta z ręki. Jego towarzysze gdy tylko zorientowali się co się stało chcieli dobyć broni, ale natychmiast zostali zastrzeleni przez dwóch innych kowbojów. Rannego miotającego przekleństwami łotra dwóch ludzi wyprowadziło z saloonu. Bohater całej akcji usiadł spokojnie na krześle i kontynuował przerwaną rozmowę. Niemowa Sam dostrzegł na jego piersi gwiazdę co świadczyło, iż był szeryfem, a więc i stróżem prawa w tym miasteczku.
- Co takiego? - zdziwił się John - Jeśli on jest tu szeryfem to nie róbmy sobie nadziei, że uda nam się cokolwiek tu zdziałać.
- Czyżbyś Parker znał tego gościa? - zapytał Fisher.
- Szefie ja... to znaczy on... chciałem powiedzieć... to jest Bill Wonders - jeden z czterech najszybszych na Dzikim Zachodzie... - wyjąkał John.
- To nazwisko nic mi nie mówi - wzruszył ramionami Fisher.
- Nazwisko może nie, ale czy ksywka "Speed" coś panu mówi?
- Chcesz powiedzieć Parker, że to Speed we własnej osobie?
- Tak - powiedział Parker i zawiesił głos.
- To znaczy tylko jedno... będziemy musieli zabawić w River City nieco dłużej niż wcześniej planowaliśmy - oznajmił Fisher.

Wszyscy trzej siedzieli przy stoliku w milczeniu. John był blady niczym trup, a jego brat Sam miał tak duże źrenice, że jeszcze w życiu takich nie widziałem. Mijały kolejne minuty, ale dla tych trzech westmanów czas nie miał w tej chwili najmniejszego znaczenia. Wreszcie Parker odezwał się:
- Czy mógłby pan powtórzyć nam jeszcze raz to co już od pana przed chwilą usłyszeliśmy?
- Owszem mógłbym - odparł Fisher - mam zamiar nie tylko tu zostać, ale i zabić Speed'a.
- Ale szefie to samobójstwo - protestował John - znałem takich przynajmniej ze dwudziestu co próbowało go zabić, ale żadnemu się nie udało.
- To my będziemy pierwsi - oznajmił Fisher i zaśmiał się po cichu.
- Nie, ja nie wierzę własnym uszom. Przecież o tym facecie krążą takie legendy...
- Parker, ośle pomyśl przez chwilę, czy ja myślę o pojedynku na głównej ulicy z tym szeryfem? I to w dodatku w samo południe? Nie, bo to byś mógł nazwać samobójstwem. Trzeba obmyślić jakiś sprytny plan, poznać tutejsze ukształtowanie terenu, dowiedzieć się jak najwięcej o zwyczajach tutejszych mieszkańców i w ogóle.
- Tak, tak - przytaknął John - i najlepiej sprowadzić całą naszą bandę, choć obawiam się, że na tego Speed'a to i tak będzie za mało... nie, nie ja bardzo pana przepraszam, ale ja i Sam rezygnujemy z tego pana nierealnego przedsięwzięcia.
- Nie możesz tego zrobić. Jeśli mi się sprzeciwicie będę musiał was zabić – zagroził Fisher
- Jeśli się panu nie sprzeciwimy to przecież i tak zginiemy... mnie i Sam'owi jeszcze życie miłe.
- Parker przypomnij sobie to co ci przed chwilą powiedziałem. Pomieszkajmy trochę w River City, poobserwujmy wszystko dokładnie. Może nam coś wpadnie do głowy, a jeśli nie to rzeczywiście damy sobie z tym spokój. Chociaż nie ukrywam, że zrobię wszystko żeby się go pozbyć.
- Dlaczego tak panu na tym zależy? - spytał Parker
- Jeśli uda nam się go zabić zyskamy wielką sławę, a poza tym to ja w ogóle nie znoszę szeryfów. Myślą, że licho wie kim to oni są. A po drugie to sam przyznaj John czy w każdym miasteczku, które do tej pory obrabowaliśmy jakiś tam szeryf wszedł nam w drogę?
- Owszem, ale to nie jest zwyczajny szeryf. A po drugie to ani ja, ani mój brat nie będziemy ryzykować życia dla jakiejś tam sławy...
- Ależ ja doskonale rozumiem twoje obawy John. Dlatego jak już mówiłem trzeba wymyślić jakiś plan. W tym celu musimy tu trochę zostać, ja wiem jakiś miesiąc, albo dłużej.
John pogrąrążył się w głębokiej zadumie. Milczał chyba z trzy minuty patrząc w sufit. Po czym oświadczył:
- W porządku, poobserwować zawsze można, w końcu niczym nie ryzykujemy zostając tutaj i udając uczciwych.
- Teraz dopiero zaczynasz gadać jak prawdziwy John - zauważył Fisher i przeciągnął się, a następnie wstał od stolika i poszedł po kolejną whisky. John odezwał się do brata:
- Trzeba będzie coś wymyślić. Coraz mniej mi się to wszystko podoba...
 
Ostatnia edycja:

DeletedUser22056

Gość
Gość
Trochę za często używasz określenia "westmani" zamień je jakimś synonimem ;) Tak po za tym to czekam na dalszy rozwój akcji pif paf
 
W głowie Johna kłębiło się mnóstwo najróżniejszych myśli. Jego jedynym zamiarem było teraz nie dopuścić do tego, aby Speed zwrócił się przeciwko nim. Gdyby tak się stało na pewno wszyscy by zginęli.
"Dlaczego ten Fisher jest aż takim głupcem? Czy on nie rozumie, że jeśli wystąpi przeciwko niemu to tak jak by już nie żył." - myślał John - "Zaślepia go chora nienawiść do szeryfów tak silna, że przestał myśleć racjonalnie. Jak go znam nie odstąpi od tego zamiaru za nic na świecie, a te jego zapewnienia o tym, że w razie czego da sobie spokój nic nie znaczą."

Wszyscy troje przebywali w River City już jakieś trzy dni. Fisher całe dnie spędzał na obserwowaniu życia w miasteczku. Często też przechadzał się w pobliżu siedziby szeryfa. Budynek ten znajdował się na bocznej ulicy miasta, toteż wjeżdżając do River City bardzo trudno było go dostrzec. Dochodziło właśnie południe. Upał na dworze stawał się nie do wytrzymania, więc prawie wszyscy mieszkańcy schronili się w saloonie. Inni rozłożyli się w cieniu wysokich drzew i ucięli sobie drzemkę. Bracia bliźniacy siedzieli pod jednym z takich rozłożystych drzew i "rozmawiali":
- Każdy dzień spędzony w River City zmniejsza nasze szanse na przeżycie, myślę, że wiesz co mam na myśli braciszku? My to mamy naprawdę pecha, że po tylu latach musieliśmy znów na niego trafić... Do dziś dnia nie mogę zapomnieć tego co nas dziesięć lat temu spotkało.
Sam przytaknął bratu, po czym obaj głęboko się zamyślili. W swoich wspomnieniach cofnęli się właśnie o dekadę. Wtedy to mieszkali razem z ojcem i młodszą siostrą Elizabeth na ranczo w zdawać by się mogło spokojnej okolicy. Mieli duże stado bydła i żyło im się całkiem nieźle. Do dnia kiedy człowiek, od którego dzierżawili ziemię nie upomniał się o swoje. Nie pomagały protesty ich ojca, który przecież regularnie i co do centa płacił Speed’owi bo był uczciwym człowiekiem. Wonders nie dawał za wygraną nie podając żadnego wyraźnego powodu swojej decyzji. Uważał, że ma prawo tak postępować, ponieważ jest to jego ziemia. Stary Parker ani myślał jednak opuszczać ziemi, na której spędził większość swojego życia. Oświadczył więc Speed’owi, że żywy swego ranczo nie opuści i zaczął wraz z dziećmi przygotowywać się do prywatnej wojny z Bill’em Wondersem. Od tej chwili nie było ani jednego spokojnego dnia na ranczo Parker’ów. Niemalże codziennie pojawiali się najemnicy, próbujący zrobić porządek z niewygodnymi poganiaczami bydła. Jednak przez długi czas owe próby nie przynosiły żadnego skutku, ponieważ Parker’owie bronili się zaciekle i nader skutecznie. Najtrudniejszym przeciwnikiem był, co nie dziwne stary Parker mający najwięcej tego rodzaju doświadczeń.
Pewnego upalnego dnia, bodaj w samo południe na ranczo pojawił się tylko jeden jeździec. Zatrzymał konia tuż przy ogrodzeniu, po czym zsiadł z niego. Zaczął nasłuchiwać. Po dłuższej chwili milczenia zawołał donośnym głosem:
- Parker, wyłaź z ukrycia! Nie chowaj się przede mną jak pospolity tchórz!
- Czego chcesz?! – padła odpowiedź starego kowboja.
- Mam dość tego, że prawie od dwóch tygodni zabijasz moich najemników! Co ty sobie myślisz, że ile ja mam pieniędzy, co? Przyznaje się nie doceniłem cię szczwany pustynny lisie. Ale dziś rano powiedziałem sobie, że albo sam cię wykończę, albo nie nazywam się Wonders!
- Zapraszam i życzę szczęścia! – usłyszał kpiącą odpowiedź Parker’a znajdującego się gdzieś wewnątrz swojej posiadłości - Dzieci, przygotujcie się!
- Chyba nie zamierzasz zasłaniać się własnymi dziećmi Parker, a zresztą ci twoi synkowie wcale nie potrafią strzelać. Obrazą jest nazywać ich kowbojami!
- Zaraz się o tym przekonasz, no chodź! – krzyknął stary Parker.
- Gdzie twój honor?! Ja jestem sam jak palec, sam na czworo! Jak ci nie wstyd! Jeśli masz w sobie choć odrobinę honoru, to wyłaź naprzeciw mnie. Jeden na jednego, tak jak przystało na prawdziwych kowbojów!
Stary Parker był bardzo walecznym Westmanem, ale też nadzwyczaj honorowym człowiekiem, dlatego też nie mógł pozostać głuchy na wezwanie przeciwnika i Wonders dobrze o tym wiedział. Chwilę potem stary pojawił się na podwórzu uzbrojony jak zwykle w swojego starego, wysłużonego kolta. Był to człowiek mający grubo ponad pięćdziesiąt lat. Włosy jego całkiem już siwe były nakryte żółtawym kapeluszem. Oczy jego duże i błyszczące wpatrywały się z uwagą w rywala. Wnet swoje kryjówki opuścili jego dwaj identyczni, dorastający synowie. Oni również poczęli zmierzać w kierunku intruza, krok w krok za ojcem. W ukryciu pozostała jedynie najmłodsza z rodziny Elizabeth, która pomimo swojego młodego wieku (miała niespełna siedemnascie lat) doskonale posługiwała się bronią. Gdy stary spostrzegł za plecami swoich synów natychmiast rozkazał im się cofnąć i pilnować siostry. Ci oddalili się nieco, lecz nie na tyle aby nie widzieć doskonale całej sytuacji. Dwóch kowbojów stanęło naprzeciw siebie w odległości nie większej niż sześć, może siedem metrów. Wonders – z właściwym sobie ironicznym uśmieszkiem, natomiast Parker, jak zwykle spokojny i skupiony zarazem. Nastała chwila głuchej ciszy, którą przerwał jeden ale za to celny strzał. Jeden z Westmanów runął na ziemię, a był to nie kto inny tylko stary Parker. Chwilę później Speed oddał jeszcze dwa strzały w kierunku bliźniaków, które bezbłędnie dosięgły celów, jednak z powodu pośpiechu w jakim zostały oddane nie okazały się śmiertelne. Wonders zadowolony sam z siebie oświadczył młodemu pokoleniu Parker’ów, że jutro wróci na ranczo i definitywnie wypędzi ich ze swojej ziemi. Wiedział bowiem, że ich nie zabił. W następnej chwili dosiadł konia i odjechał w kierunku pobliskiego miasteczka. Do leżącego na ziemi ojca natychmiast podbiegła Elizabeth. Po chwili też byli tam jej bracia, którzy pomimo ran postrzałowych jakich doznali poruszali się bardzo sprawnie.
- Jestem z was dumny moje dzieci... – wyjąkał ledwie dosłyszalnym szeptem umierający kowboj - jak wy sobie teraz beze mnie tu poradzicie?...
- Nie martw się tato - pocieszała Elizabeth – poślemy tego Wondersa do wszystkich diabłów. W twoje imię, w imię całej naszej rodziny.
- Tak zrobimy – oświadczył John i położył siostrze rękę na ramieniu.
- Nie, dzieci obiecajcie mi, że nie będziecie szukać odwetu... zemsta to zła droga... bardzo zła...
- Obiecujemy - odpowiedzieli chórem.
- Teraz wiem, że dobrze was wychowałem... – wyjąkał stary Parker, po czym umarł.
 
Ostatnia edycja:

DeletedUser22056

Gość
Gość
Kurczę nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy, bardzo ciekawy flashback :) czekam, czekam dalej z niecierpliwością :I:
 
Elizabeth zaczęła szlochać, po chwili jednak rozpłakała się na dobre. Zauważyła jednak, że jej dwaj bracia potrzebują natychmiastowej pomocy, więc natychmiast zajęła się nimi. Całe popołudnie i wieczór zajęły jej opatrywanie i opieka nad młodymi Westmenami. Okazała się bardzo troskliwą pielęgniarką. Tej nocy nikt nie mógł zasnąć. Każde z trojga rodzeństwa myślało tylko o jednym: co zdarzy się następnego dnia? Wszyscy mieli na uwadze, że to może być ich ostatni dzień. Mimo to starali się być dobrej myśli. Około północy John usłyszał jakiś hałas dochodzący z zewnątrz. Zerwał się i pośpiesznie zbliżył się do okna. W oddali ujrzał kilka postaci poruszających się konno i trzymających w rękach rozpalone pochodnie. Nie zastanawiał się długo. Chwycił flintę i wystawił lufę nieco za okno, intruzi byli jeszcze zbyt daleko, aby mógł dokładnie przycelować, lecz po chwili nadarzyła się okazja. Westman oddał celny strzał, zabijając jednego z jeźdźców na miejscu. Huk wystrzału, jęk zabitego, głośne rżenie konia oraz popłoch wśród towarzyszy napastnika zbudziły resztę rodziny Parker’ów. Sam i Elizabeth natychmiast chwycili za broń i oddali po kilka strzałów. Przeciwnicy nie pozostali im dłużni, zeskoczyli z koni, pochowali się, wykorzystując ukształtowanie terenu jako naturalną osłonę i również zaczęli miotać kulami. Chwilę potem do izby, przez wybite okno wpadła rozżarzona pochodnia i drewniany dom stanął w płomieniach. Ogień był coraz większy i większy. Czarny, gęsty dym kłębił się aż pod sam strop. Nie było już czym oddychać. Sam, czołgając się po podłodze próbował znaleźć swoją siostrę, lecz niewiele widział. Przed jego oczami zaczynała zapadać ciemność, lecz wiedział, że nie może się poddać. Musiał wszak za wszelką cenę, nawet za cenę własnego życia chronić Elizabeth. Był jednak całkowicie bezsilny, ponieważ nawet nie mógł wykrzyknąć jej imienia, chociaż oddałby wszystko, aby móc to zrobić w tej właśnie chwili. Nagle poczuł dotyk czyjejś ręki na swoim ramieniu. Był to John.
- Szybko braciszku, musimy się stąd wydostać! Liz jest już w bezpiecznym miejscu, wróciłem tylko po ciebie. Zaraz wszystko się zawali! Cały strop!
Po tych słowach, nie tracąc czasu wziął brata pod ramię i zaczął podążać w stronę tylnej części domu. Nie było to jednak łatwe, ponieważ w gęstym dymie prawie nic nie było widać. John krztusił się co chwilę, oczy miał całe załzawione, ale nie zważał na to. Obydwaj kowboje wydostali się z płonącego domu przez tylne drzwi, a raczej przez to co z nich zostało. Wszyscy troje byli już na świeżym powietrzu, w bezpiecznej odległości od płomieni.
Elizabeth leżała nieprzytomna, Sam także stracił świadomość. Jedynie John wiedział jeszcze co się wokół niego dzieje. Leżał na ziemi i ciężko dyszał ze zmęczenia i wyczerpania. Zdawał sobie jednak sprawę, że to jeszcze nie jest koniec ich kłopotów. Cudem nie spłonęli żywcem, lecz co będzie dalej? Wonders i jego ludzie z pewnością przeszukają zgliszcza, aby upewnić się, że cała trójka nie żyje. Gdy nie znajdą ich zwęglonych zwłok, na pewno zaczną przeczesywać teren wokół domu. John doskonale wiedział, że nie mogą pozostać w miejscu, w którym teraz są, bo czeka ich pewna śmierć. Jednak nawet nie miał siły się poruszyć, nie mówiąc już o tym, aby wstać na równe nogi. Na domiar złego zaczął odczuwać przenikliwy ból w okolicach prawego ramienia – miejscu, gdzie miał ranę postrzałową. Starał się za wszelką cenę nie stracić przytomności, czuł jednak, że lada moment to nastąpi. Przed oczami zaczęło mu się robić coraz ciemniej i ciemniej. Po chwili stracił świadomość...
Gdy John się ocknął nie był w stanie stwierdzić ja długo był nieprzytomny. Jednego natomiast był pewien - nie było takiej części ciała, która by go w tej chwili nie bolała. Wykonując prawie że nadludzki wysiłek z pozycji leżącej przeniósł się w siedzącą. Obraz przed jego oczami powoli zaczynał nabierać ostrości. Wnet przypomniał sobie wszystko, co wydarzyło się tej nocy. Zaczął więc nerwowo rozglądać się dokoła w poszukiwaniu swojego rodzeństwa. Na szczęście oboje leżeli nieopodal. Gdy ich ujrzał, poczuł nieprawdopodobną ulgę, lecz w następnej chwili zaczął odczuwać niepokój. Rozejrzał się dokładnie w około po raz drugi. Zaczynało już świtać. Gdy zerknął w kierunku drewnianego domostwa, jedyne co zobaczył to ruinę i resztki dogasającego ognia. Z olbrzymim trudem wstał i chwiejnym krokiem zaczął zmierzać w kierunku zagrody, gdzie trzymali bydło. Po chwili spostrzegł, iż wszystkie zwierzęta są martwe. Nie było także koni. Złość, ból, żal, strach i pragnienie zemsty - takie oto uczucia targały teraz na przemian sercem młodego Westmana. Przed oczami stawały mu teraz jedynie dwa obrazy: obraz umierającego ojca oraz wizerunek śmiejącego się Bill’a Wondersa. Miał ochotę zabić drania gołymi rękami, lecz nagle przypomniał sobie jaką to obietnicę złożył ojcu wraz z rodzeństwem.
„Żadnej zemsty, żadnej zemsty, żadnej zemsty” – powtarzał w myślach. Niestety w przeciągu następnego ułamka sekundy znów zaczął odczuwać gorące pragnienie zemsty, które zdawało się być silniejsze i przyćmiewać pozostałe uczucia. Nagle poczuł, że znów robi mu się słabo i ogarnęła go znana mu już wcześniej ciemność…
 
Ostatnia edycja:

DeletedUser

Gość
Gość
Elizabeth zaczęła szlochać, po chwili jednak rozpłakała się na dobre. Zauważyła jednak, że jej dwaj bracia potrzebują natychmiastowej pomocy, więc natychmiast zajęła się nimi.
Jeśli chodzi o samą treść jest dobrze i ciekawie, jeśli zaś mowa o formie- braki w przecinkach w pewnych miejscach, zbyt wiele powtórzeń i zapamiętaj- colt, nie kolt. Sama fabuła ciekawa, momentami przewidywalna(może poza pojawieniem się Speeda) ale mimo wszystko czyta się fajnie:)
 
braki w przecinkach w pewnych miejscach
Fakt, interpunkcja nie jest u mnie perfekcyjna.

i zapamiętaj- colt, nie kolt
yyy czy to znaczy, że cowboy, nie kowboj i gentelmana a nie dżentelmena?
:)

Fajnie, że w ogóle chce się komuś to czytać, dzięki za słowa krytyki i pochwały :)

fabuła (...) momentami przewidywalna
ciekaw jestem, co powiesz czytając dalej:)

so...


- Obudź się braciszku! – John usłyszał znajomy głos, otworzył oczy i zobaczył klęczącą przy nim Elizabeth.
- Ach to ty, Liz – wyjąkał
- No jasne, że ja. A kogo się spodziewałeś? Św. Piotra? – zażartowała dziewczyna.
- Cieszę się, że nic ci nie jest. Gdzie… gdzie jest Sam?
- Przeszukuje zgliszcza – odpowiedziała Liz - może znajdzie tam coś, co nam się jeszcze przyda – dodała z uśmiechem.
- Co my teraz zrobimy? – spytał John, jakby sam siebie.
- Nie wiem… ale coś wymyślimy – pocieszyła go – możesz wstać?
- Spróbuje – odpowiedział, po czym podniósł się powoli.
- Jak ręka? – spytała.
- Boli, ale to w tej chwili mój najmniejszy problem – uśmiechnął się młodzieniec.
- Jak myślisz? On tu wróci?
- Najprawdopodobniej...
- Zastanawia mnie jedno, dlaczego nas nie zabił?
- To proste. Doskonale wie, że bez ojca jesteśmy bezradni.... a poza tym co to za satysfakcja wykończyć nieprzytomnych? Nie wiem, naprawdę nie wiem siostrzyczko co teraz z nami będzie... Wiem jedno... Nie daruje mu tego! Nie daruje!!!
- Co ty wygadujesz? – oburzyła się dziewczyna – Już zapomniałeś co obiecałeś... co obiecaliśmy ojcu? Żadnej zemsty, tego chciał.
- Wiem, ale powiedz szczerze Liz, odmówiła byś umierającemu? Chyba nie... Dzięki naszym zapewnieniom odszedł spokojny, ale nasze życie trwa dalej i ten pies musi zapłacić za swój czyn... musi, rozumiesz?!
- Johnny, rozumiem twój ból i żal. Mnie też on przepełnia, jednak słowo, które dałam ojcu jest dla mnie stokroć razy ważniejsze. Poza tym jeśli wierzyć Biblii to Wonders otrzyma zapłatę w swoim czasie od Pana.
- Zaraz mi powiesz, że mam go jeszcze zacząć miłować... Nie siostrzyczko, nie ze mną te numery...
- Ale Pan powiedział...
- Za długo przesiadywałaś w kościele – przerwał jej – aż dziw, że jeszcze potrafisz strzelać, no bo według nauki tego Jezusa nie powinnaś w ogóle myśleć o broni.
Oczy Liz zaczęły błyszczeć, a chwile potem pociekły z nich łzy. Chwyciła brata za rękę i poprosiła:
- Braciszku, na pamięć naszego ojca obiecaj mi, że nie będziesz szukał odwetu. Straciłam już ojca, nie chce stracić ciebie, nie chce stracić Sam’a... tylko wy mi zostaliście, tylko wy...
- Chcesz, żeby ten bandyta i morderca chodził wolny i nie poniósł żadnej kary za to co zrobił?
- Kara go przecież nie minie. Wiem że nie lubisz gdy mówię o Bogu, ale taka jest prawda.
- No dobrze. Przypuśćmy, że ja i Sam odpuszczamy Wonders’owi, ale jeśli on się tu zjawi i będzie chciał nas wszystkich wykończyć, co wtedy?
- Wtedy będziemy się bronić, to oczywiste – odpowiedziała dziewczyna
- A co z honorem naszego ojca?
- Ojciec przegrał z lepszym od siebie, lecz zachował honor...
- Wolałbym by zachował życie – mruknął John
- Zrozum zatem mnie, Johnny. Mnie właśnie zależy na waszym życiu. Ojcu już go nie zwrócę, ale wy wciąż żyjecie i mam nadzieję, że tak pozostanie....
Młody kowboj milczał przez dłuższą chwilę, wpatrując się w płynące po niebie chmury. Liz wtuliła się w niego w taki sam sposób jak zwykle przytulała się do taty. Łzy wciąż płynęły po jej policzkach. Trzymała go bardzo mocno, jakby bała się, że za chwile go straci. Nie mógł jej odmówić...
Sam przypatrując się z daleka całej sytuacji dobrze wiedział do czego Liz chce przekonać brata. On też bił się z myślami. Doskonale rozumiał co czuje zarówno Elizabeth jak i John. Można by śmiało powiedzieć, iż był rozdarty na dwoje. Odczuwał chęć zemsty, co było normalne w zaistniałej sytuacji lecz on również nie potrafiłby odmówić Liz, poza tym obietnica dana ojcu – to wszystko sprawiło iż zapomniał, a raczej starał się zapomnieć o zemście. John zobaczywszy go kiwnął na niego ręką.
- Musimy się zastanowić co robimy dalej no bo przecież nie możemy tu zostać – zaczął John.
- No tak... – zgodziła się Liz – ale nie mamy koni a na piechotę nigdzie nie zajdziemy.
W tym momencie Sam zaczął coś pokazywać. Reszta rodziny uważnie się w niego wpatrywała aby wszystko dobrze zrozumieć.
- Jak to?! Twierdzisz, że oni nie zabrali naszych koni, że tylko je przepędzili?! – niedowierzał Parker.
Sam kiwnął głową po czym pokazał coś jeszcze.
- Możesz je wytropić? To wspaniale! – ucieszyła się Elizabeth.
- No nareszcie jakaś dobra wiadomość – uśmiechnął się John, po czym usiadł na ziemi, bo nagle zrobiło mu się słabo. Nie był jeszcze w pełni sił.
- Miejmy nadzieję, że Sam szybko wróci – zaczęła Liz.
- Nie liczyłbym na to, siostrzyczko – zmarszczył brwi John – kto wie jak daleko są nasze konie. Sam poszedł na piechotę, wiec szybko nie wróci.
- Jedno jest pewne, na pewno nie wróci sam. Zna się chłopak na tropieniu – uśmiechnęła się dziewczyna.
- Tak, to prawda. Ojciec dobrze go wszystkiego nauczył – zgodził się John – ja nigdy nie miałem głowy do tego całego tropienia.
- Co racja, to racja – zachichotała Liz – Ty wolałeś sobie postrzelać do butelek.
- Sama wiesz jak lubię strzelać. Nienajgorzej mi to wychodzi. Ale ty też jesteś niezła. Równie dobra jak ja. Kto wie czy nawet nie lepsza.
- Dokąd pojedziemy, braciszku? – Liz nagle zmieniła temat.
- Nie wiem... najprawdopodobniej przed siebie. Dlaczego pytasz?
- Sama nie wiem. Wiesz mam takie dziwne przeczucie, złe przeczucie, że to nie koniec naszych kłopotów.
Parker spojrzał siostrze głęboko w oczy, następnie pogładził ją po długich, opadających na plecy czarnych włosach i szepnął:
- Wszystko będzie dobrze, nie będziemy się przecież mścić. Obiecałem to ojcu, obiecałem tobie, a żaden Parker jeszcze nigdy nie złamał danego słowa. Jak tylko wróci Sam, natychmiast stąd odjedziemy i już nigdy nie spotkamy na swojej drodze Wonders’a.
Liz uspokoiła się trochę, jednak cały czas nie opuszczało jej opisane wyżej uczucie. Dziwne uczucie. Była prawie pewna, że ktoś z ich trojga straci życie, jednak nie wspominała już o tym bratu, gdyż powiedział by jej to samo co przed chwilą usłyszała.
- Powiedz Johnny – zaczęła – Co takiego zrobił mu nasz ojciec? Tyle lat żadnych problemów... żyliśmy sobie spokojnie, płaciliśmy mu... Dlaczego chce nas wszystkich wykończyć?
- Niewiadomo co takiemu chodzi po głowie. Może ta cała sława uderzyła mu do głowy. W końcu znany jest z tego, że zabija.
- Ale do tej pory robił porządek z bandytami, a my nimi nie jesteśmy, a już na pewno nie nasz biedny ojciec. Nie znam uczciwszego człowieka od naszego staruszka.
- I takim zostanie w naszej pamięci – oświadczył John – To dzięki niemu jesteśmy, kim jesteśmy i nic ani nikt tego nie zmieni.
- Masz racje. Niech ten Sam szybko wraca. Chce jak najszybciej opuścić to miejsce.
- Chodź Liz – powiedział Parker – dokończymy razem przeszukiwać podwórze i zgliszcza. Nie traćmy czasu, czekając na Sam’a...
 
Ostatnia edycja:

DeletedUser22056

Gość
Gość
Powiem szczerze, że zaskoczyłeś mnie takimi dialogami, spodziewałem się czegoś bardziej patetycznego, takiego refleksyjnego, a dostałem lekką pogawędkę, w takim nawet komediowym klimacie, nie zrozum mnie źle to jest jak najbardziej okej, bo to twoja historia i ty ustalasz jakie to ma być, ale kojarzy mi się to z akcjami typowa dla japońskich komiksów. Ktoś tam zginął? -No chyba tak, aj tam nie ważne, co z tego, że zniszczyli nasz cały dorobek, my i tak idziemy z uśmiechem na twarzy wbrew przeciwnościom losu. Nie wiem jak to określić, ale stwarza to taką sielankową atmosferę, co cechuje głównie produkcje dla dzieci, aczkolwiek jak najbardziej mi się to podobało ;) jesteś dalej na olbrzymim propsie u mnie :D
 

DeletedUser

Gość
Gość
I właśnie dobrze, że ktoś wreszcie skończył z amerykańską patetycznością, już mnie nudzi:p
@Vikson- apostrofy przy imionach/nazwiskach angielskojęzycznych piszemy tylko wtedy, kiedy imię/nazwisko kończy się na samogłoskę, więc Sama, ale Harry'ego. Błędów merytorycznych brak, treść ciekawa i naprawdę dobrze, że piszesz sporo. Oby tylko nie przełożyło się to na gorszą jakość, ale póki co jest bardzo dobrze.
 
Powiem szczerze, że zaskoczyłeś mnie takimi dialogami, spodziewałem się czegoś bardziej patetycznego, takiego refleksyjnego, a dostałem lekką pogawędkę, w takim nawet komediowym klimacie

To ciekawe bo ja jako autor tej "sceny" nie zauważam w niej nic komediowego. No może poza żartem ze św. Piotrem:)

Ktoś tam zginął? -No chyba tak, aj tam nie ważne, co z tego, że zniszczyli nasz cały dorobek, my i tak idziemy z uśmiechem na twarzy wbrew przeciwnościom losu.

Chciałem w tym fragmencie podkreślić to, że moi bohaterowie są bardzo młodzi i wierzą, że mimo tego co ich spotkało, mogą jeszcze w życiu liczyć na szczęście.
Nie warto płakać nad rozlanym mlekiem, trzeba dalej żyć - czy coś takiego:)

apostrofy przy imionach/nazwiskach angielskojęzycznych piszemy tylko wtedy, kiedy imię/nazwisko kończy się na samogłoskę, więc Sama, ale Harry'ego
Dzięki, lecz nie będę TERAZ poprawiał tekstu, zrobię to kiedyindziej:)


Dochodziło południe. Słońce znajdowało się w zenicie. Było bardzo gorąco. Sam poruszał się bardzo powoli, nie chcąc stracić śladu jednego z ich koni. Młody westman znajdował się w dosyć gęstym lesie, toteż jego zadanie nie należało do najłatwiejszych. Promienie słońca przebijały się przez korony drzew, oślepiając od czasu do czasu naszego bohatera. Zewsząd słychać było śpiew ptaków. Na niebie nie było ani jednej chmurki. Sam nagle usłyszał znajomy odgłos, który go bardzo ucieszył. A było to rżenie jego własnego konia. Chłopak ujrzał przed sobą niewielką polanę, otoczoną z czterech stron owym gęstym lasem. Ujrzał też rumaka, lecz niestety w towarzystwie jakiejś postaci. Bardzo go to zaniepokoiło. Poruszając się cicho jak kot, Parker ukrył się w zaroślach. Nie przeszkadzało mu to jednak mieć na widoku całej polany. Oprócz jego wierzchowca znajdował się tam także drugi – należący zapewne do jegomościa znajdującego się na polanie. Sam zaczął uważniej przyglądać się osobnikowi i chociaż ów był odwrócony tyłem do naszego bohatera to niemowa rozpoznał go bez najmniejszego trudu. Był to JW – syn Wonders’a we własnej osobie. Sam zaczął się zastanawiać. Właściwie to obecność Jason’a wcale go tak bardzo nie zdziwiła. Było całkiem prawdopodobne, że Wonders wysłał swojego syna aby odnalazł konie, które przepędzili najemnicy, aby w ten sposób uniemożliwić Parker’om ucieczkę. Jednak było coś co Sam’owi w żaden sposób nie pasowało. W jaki sposób Jason wpadł na ślad rumaka? To było niemożliwe ponieważ to Parker był cały czas na jego tropie a nie zauważył aby były tam ślady drugiego konia, czy też ślady człowieka. A poza tym JW był raczej marnym tropicielem. Niemowa uważnie obserwował Jason’a. Młody Wonders nawet nie podejrzewał że ktoś jest w krzakach za jego plecami, gdyż zdawał się być bardzo zamyślony. Można by pomyśleć, że był obecny na polanie jedynie ciałem. Sam’owi przemknęła przez głowę pewna myśl. Była to dobra okazja aby dokonać zemsty. Mógł przecież swobodnie zastrzelić niczego niespodziewającego się chłopaka i nikt by się o tym nawet nie dowiedział. Nie sprawiłoby to młodemu Parker’owi żadnego trudu, ponieważ Jason nie miał nawet przy sobie broni. Sam wyskoczył z krzaków i wymierzył w intruza. Ten odwrócił się gwałtownie, po czym zrobił dwa kroki w tył. Był tak zdziwiony obecnością Parker’a, że nie mógł wydusić słowa. Po chwili jednak przemówił:
- Sam? Skąd się tu...? Zresztą co za różnica... odłóż broń, pogadajmy.
Parker nawet nie drgnął.
- Wiem, że masz ochotę mnie po prostu zastrzelić i nawet ci się nie dziwię, ale zanim to zrobisz proszę cię o jedno: wysłuchaj mnie... to co mam ci do powiedzenia jest ważne, bardzo ważne...
Sam uśmiechnął się pogardliwie, jakby chciał powiedzieć: „To jest żałosne”. Jason podniósł ugięte w łokciach ręce do góry, chcąc podkreślić, że jest bezbronny.
- Posłuchaj mnie – kontynuował JW - wiem dlaczego on się tak zachowuje, znam powód i myślę, że ty też chciałbyś go poznać. Uwierz mi to jest dla mnie równie trudne jak i dla was, proszę cię opuść broń....
Sam znów ani drgnął. Wpatrywał się w Jason’a z wściekłością i pogardą.
- Byłoby mi o wiele łatwiej powiedzieć ci o tym wszystkim, gdybyś we mnie nie celował no ale... Więc słuchaj. Jak wiesz jakiś miesiąc temu zmarła moja matka, ukąsiła ją kobra. Zanim odeszła, powiedziała coś, w co do dziś uwierzyć nie mogę. Dowiedziałem się, że Bill Wonders, którego przez blisko szestaście lat uważałem za ojca, tak naprawdę nim nie jest. Doznałem szoku... lecz, gdy on to usłyszał wpadł w diabelską furię. Chciał się dowiedzieć kto tak naprawdę jest moim ojcem. Obydwaj chcieliśmy znać prawdę i poznaliśmy ją... Moim ojcem jest, a raczej był nie kto inny tylko... Sidney Parker. Jestem twoim przyrodnim bratem, Sam. Twoim, John’a i Elizabeth...
Po tych słowach Jason poczuł przeraźliwy ból w prawym udzie. Sam go postrzelił.
- Sam, na miłość boską, mówię prawdę... Agrhh... To dlatego ojciec... Wonders się teraz mści... Powiedział, że Parker i wy wszyscy mu za to zapłacicie... Arghh... Nie mogłem go powstrzymać, przepraszam... przepraszam...
 
Ostatnia edycja:

DeletedUser

Gość
Gość
Dzięki, lecz nie będę TERAZ poprawiał tekstu, zrobię to kiedyindziej
luz.
To już było trochę dziwne, tzn- zaskakujące. Ciekawie się to wszystko rozwija.
 
Status
Zamknięty.
Do góry