Pewnego razu na dzikim zachodzie

Lata 70.
Sergio Leone szuka potencjalnego sponsora na sfinansowanie jego marzenia, o nakręceniu gangsterskiego dramatu. Studio Paramount zgodziło się zrealizować zdjęcia i fundusze pod warunkiem, późniejszej współpracy w klimacie westernu. I tak pomysłodawcy poza samym Sergiem - Bernardo Bertolucci i Dario Argento zabierają nas w schyłek epoki Dzikiego Zachodu.

Przyznam szczerze, że męczyło mnie oglądanie tej produkcji. Odniosłem wrażenie, że więcej jest minut samego filmu niż dialogów, przy czym cisza między patrzącymi się na siebie oponentami trwała jakby w nieskończoność i nic ciekawego nie wnosiła do samej fabuły.

Cały film krąży wokół osoby Jill. Kobieta dopiero co przybyła z Nowego Orleanu na zachód do swojego niedawno poślubionego męża, który jak się okazało został zabity wraz z rodziną przez bandę Franka. Ten z kolei jest pachołkiem w gierkach kolejowego barona Mortona, który chce rozciągnąć kolej po samą Californie. Pech sprawił że posiadłość męża Jill leży na trakcie, przez który baron chce przeciągnąc kolej, toteż wiadomo, że sama parcela jak i obecność tamtejszych ludzi jest problemem.
Jill przejmuje dom po mężu i nie ma zamiaru się wynosić. Zmienia jednak zdanie, gdy dookoła domu zaczynają węszyć bandziory z siatki Franka.
Dom zostaje wystawiony na licytację, na której jego szpiedzy mieli pilnować, by posesja poszła za pół darmo. Jednak w grę nagle wszedł Harmonijka - człowiek, którego Frank w przeszłości skrzywdził wieszając jego brata na dzwonię, a zamiast zapadni pod nogami, stał na barkach Harmiego.
Frank wsunął mu do ust harmonijkę, by stłumiony krzyk przybrał formę dźwięków. Harmi upadł bez sił, dokańczając los brata.
Gdy przyszlo do finałowego starcia między dwoma mężczyznami, Frank się dowiedział kim był Harmonijka i co nim kierowało, że zawsze się szfendal niedaleko jego paczki, która wybił do nogi.

Odczucia średnie. Nie przywykłem do filmów które trwają prawie 3h (Star Wars to inna bajka), ale co do samego tła, czy scen nie ma co się czepiać. Stary film, widać momentami Hollywood z ruchomymi taśmami krajobrazu za aktorami, ale ma to swój urok. Te miasta tętniące życiem, robotnicy budujący tory dla Żelaznego Konia, strzelaniny i konie galopujące przez pustynię.
Nie obejrzę drugi raz, ale może jest tu jakiś fan co ma inne zdanie.
Pozdrawiam i życzę miłej środy ;)
 
Fazę na westerny miałem za nastolatka.
Pamiętam i ten, o którym tu wspomniałeś ale również uważam, że nic szczególnego nie wniósł do branży.

Dziś bardziej lubię komedie w westernem w tle, typu: "But Manitou" lub "Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie".
 
Do góry